III Żyrakowskie Dyktando

Tekst to – jak przed rokiem – scenka rodzajowa, z wypowiedziami bohaterów, jak w prawdziwym życiu, z prawdziwymi ludźmi. Poprawność interpunkcyjna takiego zapisu jest ważnym składnikiem tego dyktanda, o czym proszę pamiętać, przypomniawszy sobie uprzednio dwa sposoby dosłownego zapisu cudzych słów. Reszta też jest z życia wzięta i nie nastręczy większych niż to życie kłopotów.

Dyktando co nieco oniryczne
Włodarz w skupieniu czytał studium proekologiczne, z każdą chwilą coraz bardziej krzywiąc się z narastającym niesmakiem.
– Jakieś to takie wydziwaczone! Nużące! – żachnął się.
– Pięćdziesięcio- czy nawet czterdziestolatkowie nic z tego, jak się to teraz mówi, nie skumają. A kto tu rządzi? Kto jest mainstreamowy – kontynuował rozważanie.
– Ech! – westchnął wreszcie, bo niepokój owładnął nim, nie wiedzieć czemu. – Nie było to jak stare, dobre czasy! Kto wtedy o jakiej ekologii słyszał, a przecie wszystko szło po bożemu, że tak to ujmę. Aż tęskno na duszy, jak o tym pomyśleć. Nie przymierzając – niczym samemu Wieszczowi: „do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem; gdzie bursztynowy świerzop …”.
– Swoją drogą, co to ten świerzop, bo jakoś nie kojarzę … Zaraz, zaraz; byłby to rok Mickiewiczowski? No nie! Rok Ingardenowski mamy, słyszałem, tego fenomenologa, u którego uczył się filozofii i Wojtyła, i Tischner.
Z radia tymczasem dolatywało ściszone prerapowanie „Piwnicy pod Baranami”: „Przychodzimy, odchodzimy, leciuteńko, na paluszkach….”
– Cóż począć! – półgłośno i nieco rzewnie potwierdził Włodarz. – Odchodzimy, odchodzimy, na przykład ten, jak mu tam …
„A jak wielki wiatr się zdarzy, wielka bieda, puszczą cumy, zatrzepocą się, zatańczą miasta nasze, domy nasze” – trwała melorecytacja Piwniczan.
– Może to być! Jakiś wiatr i wielka bieda – wszystko to może być, zawsze tak się dzieje! – Włodarzem wstrząsnęła naprędce stworzona sentencja.
– Lepiej samemu, z własnej i nieprzymuszonej woli? Można by spróbować, tylko gdzie? – zamyślił się. – Dobrze byłoby podskoczyć o jeden stopień, o szczebelek? Do Województwa, na przykład?
– E, nic mi to nie da! – uciął zdecydowanie, po czym zwrócił się do siebie: – Wyżej, wyżej, panie! Czemuż by nie?
– Co najmniej Warszawa, radziłbyś pan? A nie lepiej od razu Strasburg czy jakiś inny Stuttgart, nie wspominając o Brukseli?
Uśmiech rozjaśnił mu twarz, ale i wnet stężał, bo Włodarz spostrzegł, że spośród tłumu oficjeli wyłania się Angela, wyraźnie kierując się w jego stronę. Surowe spojrzenie Niemki nie wróżyło nic dobrego, a i kostium – ten sam, co zawsze – jakoś nie za dobrze działał na odczucie piękna, Włodarzowi wszak przyrodzone.
– Herr! – usłyszał, a przeciągnięte gardłowe er zabrzmiało niczym zgrzyt rdzą zżartych zawiasów.
Skulił się Włodarz i skurczył, usiłując przypomnieć sobie kulawą niemczyznę: – Ich kann nicht sprechen, frau Kanzler!
Ale w odpowiedzi znów usłyszał to samo er. Skonfundowany, szybko rozejrzał się wokół. W półotwartych drzwiach dojrzał Marzenę.
– Szefie, lunch zje pan u siebie? – spytała nieco konfidencjonalnie. – Poza tym dzwoniła małżonka. Wyraźnie wzburzona. Powiedziałam, że pan się odezwie. Usłyszałam tylko: „Co prędzej!”.
Ożeż ty! Zapowiada się thriller – pomyślał Włodarz. I dodał, wciąż w myślach: – Czy małżeństwo ma cokolwiek wspólnego z małżami?
W radiu tymczasem Piwnica śpiewnie recytowała: „przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat, jest to piękny świat”.